6. Kłamstwa i kłamstewka
Teraz naprawdę znalazła
się w sytuacji bez wyjścia, przeklinając w myślach swoje obecne
położenie. Jakże zabawnie się złożyło. Ona, która zapewniała,
że ze wszystkim sobie poradzi, utknęła w laboratorium na jakimś
wygwizdowie bez możliwości ucieczki. Jakby tego było mało,
właśnie jakiś gościu wszedł do środka, gotowy do strzału, a za
nim czaił się cały oddział terrorystów.
Miała tyle myśli, a nie
wiedziała, co zrobić. Zrobiwszy krok do przodu, jak w zwolnionym
tempie sięgnęła po broń...
I wtedy wszystko zmieniło
się o sto osiemdziesiąt stopni. W jednej chwili stała, patrząc na
mężczyznę, a po paru sekundach z impetem uderzyła o podłogę, w
dłoni wciąż kurczowo trzymając pistolet. Spodziewała się, że
lada moment ktoś jej go wyrwie, przy okazji wykręcając ręce.
Otworzyła powoli oczy, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego,
że je zamknęła przez nagły rozbłysk światła.
Przeraźliwy pisk
przeszył jej boleśnie bębenki uszne, przez co skuliła się i
przykryła jedno ucho dłonią, ale nic to nie dało. Syknąwszy z
bólu, wyjęła prędko słuchawkę. Pocierała jedną ręką
policzek, licząc, że to coś zmieni. Nagłe urwanie sygnału nie
było przyjemne.
— Cholera. Nie mogłeś
trochę delikatniej? — jęknęła z boleścią, przewracając się
na plecy i masując drugą ręką obolały krzyż.
Impet upadku i nagły
atak dzięki słuchawce wycisnęły jej powietrze z płuc, więc
teraz łapczywie je łapała, nie chcąc zejść z tego świata w tak
idiotyczny sposób.
— Zawsze narzekasz.
Wystarczyłoby zwykłe „dziękuję”. Naprawdę.
Laura przewróciła
oczami, cały czas leżąc na tej nieszczęsnej podłodze i patrząc
w karmazynowy sufit, jakby była to najnormalniejsza rzecz na
świecie. W końcu jednak postanowiła odwrócić się do swojego
wybawcy. Bo nie było wątpliwości, że już nie była w
laboratorium, tylko w zupełnie innym miejscu.
Pokój, w którym się
znalazła, nie różnił praktycznie niczym od tego, należącego do
typowego nastolatka. Cały zawalony stertami kartek, notatek i
różnorakich, skomplikowanych urządzeń.
Pomieszczenie było
naprawdę duże, jak u jakiegoś bogatego dzieciaka, i wydawałoby
się jeszcze większe, gdyby nie stojące przy dwóch z czterech
ścian wysokie półki. Walały się po nich zeszyty z wypadającymi
kartkami, na których uważny obserwator dostrzegłby dziwaczne
wykresy oraz tajemnicze znaki, stare książki naukowe – relikty z
przeszłości, bowiem w tym świecie już dawno porzucono tradycyjne
księgi, przerzucając się na zapisy elektroniczne. Na ścianach
wisiały interaktywne, holograficzne tablice, a na nich widać było
pełno rysunków, szkiców i rzutów z różnorakimi obliczeniami
zaraz obok nich. Dziewczyna próbowała rozszyfrować, o co mogło
chodzić, chociaż ciężko jej to szło. To nie był jej konik.
Pod przeciwległą ścianą
niż zakryte kocem drzwi stało duże, lecz jednoosobowe łóżko.
Pościel była zmięta, jakby ktoś tylko na chwilę się na nie
rzucił i zaraz z powrotem pognał do swoich zajęć, w roztargnieniu
zapominając o pościeleniu go, rzuciwszy na nie przy okazji
niepotrzebne w tej chwili zestawy ubrań, chociaż niedaleko od niego
była garderoba. Pod przysłoniętym roletami oknem stało biurko,
równie zagracone co reszta pokoju. Dziwnym zdawało się znalezienie
chociażby skrawka miejsca do pracy na nim. Po jego obu stronach
znajdowały się ekrany, z których teraz włączony był tylko
jeden. Aktualnie pokazywał jakieś lodowe pustkowie.
Niemalże podskoczyła,
gdy okazało się, że to sprzed biurka pochodził głos i że jej
wybawiciel cały czas tam siedział.
— Nawet się nie
przywitasz? — Chłopak posłał jej nieobecny uśmiech, zaraz
wracając do obliczeń. Jego bordowe włosy sterczały śmiesznie na
wszystkie strony i tego wrażenia nie poprawiał nawet ołówek
zatknięty za ucho.
— Okej, okej. — Laura
uniosła ręce w obronnym geście, co wyglądało śmiesznie,
zważywszy na to, że wciąż leżała na podłodze, traktując to
wszystko jak zwyczajną rzecz, tak bardzo typową dla każdej
nastolatki. Odwróciła na bok głowę. — Dziękuję, Testeo, że
ocaliłeś mi skórę. Znowu. I tak w ogóle to elo, elo, trzy, dwa,
zero.
Chłopak uśmiechnął
się z zamyśleniem, jakby nie zarejestrował słów dziewczyny. Albo
zupełnie je zignorował. Wplótł palce we włosy, uważając przy
okazji na świetliste rogi. Cerę miał niezdrowo bladą, co
potęgowało wrażenie podkrążonych od niewyspania oczu. Laura nie
miała pojęcia, dlaczego jak zwykle ubrał się w o wiele zbyt dużą,
starą bluzę od munduru swojego ojca, skoro pewnie miał wiele
więcej ubrań do wyboru. Nieco przygaśnięte rogi dodawały mu
jakiegoś uroku, sprawiając, że wyglądał jeszcze młodziej niż w
rzeczywistości. Jednak już na pierwszy rzut oka widać było, że
nie był stuprocentowym Tenebrianinem, bo jego oczy były zupełnie
inne niż tej rasy.
— Co tam słychać w
wielkim świecie? — uniosła się na łokciach, zerkając na niego
z ciekawością. Zorientowała się, że w ręku cały czas trzymała
pistolet, więc teraz próbowała zniwelować swoje faux pass,
chowając go prędko do kabury, przez co również i on miał randkę
z podłogą. Syknęła cicho, krzywiąc się przez swoją
niezdarność.
— Wielki świat...
Zależy, o który pytasz. Tu powinno być trzydzieści dwa, a nie
czternaście. Jak mogłem być tak głupi. — Testeo wydawał się
zupełnie pochłoniętym przez obliczenia. Na nagły dźwięk nawet
nie drgnął. Zamrugał tylko parę razy, przecierając oczy rękawem.
Wyglądał, jakby miał za sobą co najmniej parę nieprzespanych
nocy.
— O każdy świat.
Wiesz, że na Ziemi to dupa, jeśli chodzi o informacje o Normaxis. A
ja chcę wiedzieć o nich wszystko. — W głosie dziewczyny pojawiły
się płaczliwe nuty. W końcu się podniosła. Tylko po to, żeby
przenieść się na łóżko.
Pozbyła się
laboratoryjnego fartucha i razem z nim zrzuciła rzeczy kosmity na
ziemię, machnąwszy ręką na jego pełne wyrzutu spojrzenie. Czarny
strój nastolatki silnie kontrastował z jasną pościelą. Potarła
twarz; dopiero teraz opuściło ją całe napięcie. Chwilowo była
bezpieczna, ale jak długo to potrwa? Powoli zaczęła rozplatać
włosy, czując ogarniającą ją ulgę.
— Dwanaście przez
dwadzieścia pięć... Nic ciekawego. Sześcian osiemdziesięciu
jeden przez sinus alfa osiemdziesięciu stopni... Nie, nie wyjdzie.
Testeo wyrwał kartkę z
notatnika i zmiął ją w kulkę. Potarł skronie, najwyraźniej
zawiedziony wynikami obliczeń, bo zaraz coś zaczął wymazywać
rysikiem na elektronicznej tabliczce, by wprowadzić niezbędną
korektę. Laura, nacieszywszy się wolnością włosów, splatała na
nowo warkocz. Próbowała przy tym zerkać mu przez ramię, co nie
szło jej zbyt dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że mebel był w
pewnym oddaleniu od biurka i to, że widziała tylko dziwaczny ciąg
znaków.
— Czyli czekaj... to po
co mnie tu sprowadziłeś? — Zmarszczyła z niepokojem brwi,
zrywając się z łóżka, między innymi po to, by lepiej widzieć.
— Ja muszę tam wrócić! I doskonale o tym wiesz!
Chłopak nie
odpowiedział, a ona cicho przemierzyła pokój, prawie parę razy
znów witając się z podłogą, przez porzucone ubrania czy
narzędzia. Zwalała wszystko na zmęczenie. Chyba nawet widziała
tam jakiś magiczny młotek, ale wolała się o tym nie przekonywać
osobiście. Z takimi rzeczami nigdy nic nie wiadomo. Jeszcze by się
w żabę zamieniła, czego bardzo nie chciała. Żaby bywały w
porządku, ale co za dużo, to niezdrowo.
W końcu, stanąwszy obok
Testeo, potrząsnęła jego ramieniem, a w odpowiedzi uzyskała tylko
pełne niezrozumienia spojrzenie. Zadrżała, ponieważ zapomniała
już, jak dziwne były jego tęczówki. Czerwone, ze złotymi i
niebieskimi nitkami, a źrenice nie miały wyraźnie określonych
granic.
— Co?
— Testeo! Dlaczego mnie
tu ściągnąłeś?!
— Ratunek — odparł
tylko, wyrywając swoje ramię. Odsunąwszy się od niej na krześle,
wyciągnął nogi i skrzyżował ręce za głową. Wydał jej się
przy tym strasznie chudy. — Potrzebowałaś ratunku. A gdyby tak...
— Żadnego „a gdyby
tak”! — przerwała mu stanowczym tonem i wskoczyła na biurko,
nie zważając na to, że wylądowała na notatkach. Wzięła w ręce
tabliczkę, wyłączając program do liczenia na rzecz najnowszych
wiadomości. Musiała się tylu rzeczy dowiedzieć w tak krótkim
czasie. — Radziłam sobie. I nie potrzebowałam ratunku, tylko
leku. Ostatnim razem myślałam, że wykituję. Ostatnim razem, czyli
wczoraj rano. Czy ty wiesz, co ja wycierp...
— Znowu grasz.
— Że co? — Laura po
raz kolejny uniosła brwi, przy okazji opuszczając ręce, którymi
żywo gestykulowała przy poprzedniej wypowiedzi. Przerywnik wybił
ją kompletnie z rytmu, w który zaczynała wpadać. Z trzaskiem
odłożyła tabliczkę i skrzyżowała ręce na piersi, czekając na
wyjaśnienia.
— Znowu grasz.
— A coś, czego jeszcze
nie słyszałam? — Udała, że stwierdzenie było całkowicie
normalne, chociaż w duszy już miała podejrzenia co do kierunku, w
jakim zmierzała ta rozmowa.
— Pozbawiony śluzu
żołądek, strawi sam siebie. — Testeo wzruszył ramionami,
odchylając się niebezpiecznie daleko na krześle z nieobecnym
wyrazem twarzy. W tej chwili przypominał dziecko, którym tak
naprawdę wciąż był. Tylko jakoś to otoczenie bardzo nie
pasowało, będąc stanowczo zbyt poważnym jak dla niego.
— Testeo! — W głosie
Laury znowu pojawiły się rozpaczliwe nuty. Zaczynała tracić
cierpliwość do chłopaka. W sumie nigdy nie słynęła z
cierpliwości. To była domena Marty, nie jej. — Nie takie
coś.
Chłopak mruknął jakieś niezrozumiałe słowo w odpowiedzi i, kompletnie ignorując dziewczynę, sięgnął po tabliczkę. Nastolatka złapała go za rękę i spiorunowała wzrokiem, domagając się jednocześnie wyjaśnień stwierdzenia.
Chłopak mruknął jakieś niezrozumiałe słowo w odpowiedzi i, kompletnie ignorując dziewczynę, sięgnął po tabliczkę. Nastolatka złapała go za rękę i spiorunowała wzrokiem, domagając się jednocześnie wyjaśnień stwierdzenia.
— O, cześć. —
Uśmiechnął się do niej pół-Tenebryjczyk, jakby dopiero teraz ją
zauważył. — Jak miło, że wpadłaś z wizytą.
Wyglądało na to, że
Testeo nagle zapomniał całą poprzednią rozmowę albo samą
obecność gościa. Dziewczyna zacisnęła mocno zęby, odliczając w
myślach.
Spokojnie, tylko
spokojnie. Nie możesz go przecież walnąć. Zaraz ktoś by się
zorientował, że jestem, gdzie nie powinnam.
Odetchnęła
głęboko i wypuściła powietrze przez nos, obiecując sobie, że
jeśli wytrzyma teraz, z czystym sumieniem będzie mogła po powrocie
walnąć Matthewa w próbie odreagowania całej tej sytuacji. Jej
oblicze nagle wygładziło się, a w zielonych oczach już nie było
widać gniewu. Najwyraźniej ta jedna wizja wszystko załatwiła.
Albo ten cały gniew był tylko jedną z masek, która za bardzo
weszła dziewczynie w krew.
—
Halo, no — pomachała chłopakowi dłonią przed twarzą,
jednocześnie puszczając jego rękę. — Gra? Co znowu gram?
Testeo
podrapał się po głowie, zastanawiając się nad czymś
intensywnie, a dziewczyna machinalnie zabębniła palcami po blacie
biurka. Chwyciwszy jakieś notatki, zaczęła je przeglądać, byle
tylko nie wpatrywać się w tej chwili w chłopaka.
— A
grasz?
—
Ja pier papier, nie wierzę. Po prostu nie wierzę i to takie przez
żet z kropką. — Odetchnęła głęboko, przykładając dłoń do
twarzy. Zapomniała, że wciąż trzymała kartki, co sprawiło, że
wyglądała jak idiotka.
—
Ach, faktycznie! — wykrzyknął nagle Testeo, zrywając się z
miejsca, a ona aż podskoczyła, prawie przy okazji zlatując z
biurka. Chwyciła się za serce, a raczej miejsce, gdzie powinno się
ono znajdować. Nie chciała przecież rozrywać swojej klatki
piersiowej.
—
Co znowu? — rzuciła, siląc się, by w jej głosie nie dało się
wyczuć rodzącej się nadziei. — Przypomniałeś sobie?
—
Tak! — Chłopak energicznie pokiwał głową. — W tym zadaniu
powinno być dwanaście zamiast siedmiu.
Laura
nic już nie odpowiedziała, tylko zsunęła się wolno z mebla.
Lekko opuściła głowę, demonstrując swoje zrezygnowanie.
Ostentacyjnie westchnęła jak Wokulski mający wątpliwości co do
Izabeli. Z tym że on wciąż wtedy jeszcze miał nadzieję, nie tak
jak ona. Jej została zduszona w zarodku.
Może
faktycznie to nic ważnego. Tak tylko sobie rzucił, jak zwykle, a ja
to niepotrzebnie wzięłam na serio.
—
Brawa dla pana. — Przewróciła oczami, stając naprzeciwko
niższego chłopaka. Skrzyżowała ręce na piersi, stopą
przesuwając po podłodze jakąś śrubkę. Skrzywiła się, kiedy
spostrzegła, że po mocniejszym naciśnięciu została mała rysa. —
Mogę już iść? Bo wiesz, czas.
Testeo
wzruszył ramionami, po czym rzucił się na łóżko z jakimiś
kartami. Przynajmniej przy okazji nie zaciągnął do niego
pająka, zauważyła dziewczyna. Przeglądał je ze zmarszczonymi
brwiami, najwyraźniej szukając błędu.
—
Nie, dopóki nie wyliczę, gdzie wyrzuci cię portal. Nie chcemy
przecież kolejnego wypadku, prawda? — Z jego głosu nagle zniknęła
nieuwaga. Jakby na chwilę zmienił się w zupełnie inną osobę.
Albo tylko udawał, żeby inni się nie męczyli.
Odłożywszy
na chwilę na bok kartki, Testeo wyjął bliżej nieokreślony
przedmiot z kieszeni marynarki i uruchomił go. Przypominał nieco
kostkę do gry, z tym, że nie miał numerów i był ciemnozielony z
paroma wypustkami. Nad dłonią chłopaka wyświetlił się obraz z
jakimiś wykresami. Chłopak, zmarszczywszy brwi, zaczął mamrotać
do siebie coś niezrozumiałego, jednocześnie dłońmi formując
projekcję. A robił to z taką zręcznością, że czasem ciężko
było nadążyć za ruchem jego palców.
Laura
z przyzwyczajenia zerknęła na wyświetlacz komórki, dopiero teraz
uświadamiając sobie, że nie zostawiła jej w samolocie, jak
powinna to była zrobić. Przynajmniej wyciszyła dźwięk, a to był
jakiś postęp. Chociaż na niewiele się to teraz zdało, zważywszy
na to, że nie miała tutaj nawet kreski zasięgu. W sumie ciężko
się temu dziwić, skoro była w Celade na Jesubis. Zablokowała z
powrotem telefon, orientując się, że przecież na innej planecie
czas inaczej płynie. Wciąż o tym zapominała, a Testeo nie pomagał
w przypominaniu sobie tak prostych faktów z tym całym swoim
roztrzepaniem.
—
Neh. — Usiadła przed nim na podłodze. Zaczęła bawić się
zamkiem kurtki. — Może ci pomóc? Wiesz, nie mam najlepszych
stopni z matmy, ale coś tam ogarniam. — Uśmiechnęła się krzywo
do niego, jakby licząc, że tym go ułaskawi i szybciej wróci na
Ziemię.
—
Mhm. A potem będzie błąd tekstury. Do połowy utniesz w podłodze
jak ten chłopak z twojego snu. Jak on miał? Danonek?
—
Danma. Chyba, bo w dubbingu nazywali go Dan. Ale co to ma do rzeczy?
Od kiedy mówimy o moich snach?
—
Bo puszysz się jak paw.
—
ŻE CO?!
—
O, proszę, oto ona.
—
Testeo, ja cię ostrzegam — syknęła, mrużąc niebezpiecznie
oczy. Znowu zaczynał w niej wzbierać gniew i na nic zdawało się
odliczanie czy chociażby desperackie poszukiwanie zielonego, którego
jak na złość w tym pokoju nie było za grosz. Albo azyl, jak
nazywała się tutejsza waluta. Testeo przypadkowo uderzy w czuły
punkt.
—
Dumna Mary Sue!
—
Dzieciak — fuknęła, coraz bardziej tracąc cierpliwość. Może w
tym momencie zachowywała się na poziomie intelektualnym dziecka z
podstawówki, ale przecież to nie ona zaczęła. — Powiesz mi w
końcu, o co chodzi, czy mam odpowiedź wydusić siłą?
—
Trzy...
—
Nie waż się.
—
Naście, dwadzieścia osiem, milion osiemdziesiąt cztery tysiące
sto czternaście x razy dwa przecinek sześć. Mam! W końcu
skończyłem! — Testeo wyłączył urządzenie i triumfalnie uniósł
w górę kartki jak zwycięzca olimpiady.
Laura
poderwała się z miejsca i wyrwała mu notatki, nie kryjąc
szczęścia. Chyba zapomniała, że przed przeniesieniem celował w
nią oddział uzbrojonych po zęby terrorystów. Czy jakoś tak to
szło. W każdym razie ktoś miał ją na celowniku, a ona zupełnie
się nie przygotowała na ucieczkę. Chociaż patrząc na czas,
pewnie już sobie stamtąd poszli. Oczywiście, jeśli dobrze
pamiętała stare tłumaczenia jego mechanizmu.
—
Och tak! — Prawie zaczęła tańczyć na środku pokoju, tuląc do
siebie kartki, jak najcenniejszy skarb. — To mogę już wracać?
—
Gdzie? — Głos Testeo znów był wyprany z emocji. — I co robisz
z moją pracą domową?
—
P-pracą do-o-mową? — Momentalnie zrzedła jej mina, a notatki
poleciały na podłogę. Tupnęła ze złością nogą. —
Odrabiałeś pracę domową, zamiast myśleć, jak mnie odesłać?!
— A
co w tym złego? Za około Hosud kończy mi się przerwa. Poziom
Siódmy sam się nie ukończy. Przynajmniej znowu udało mi się
wymigać od treningu.
— I
zamiast tego siedzisz zamknięty w swoim pokoju. Z kocem na drzwiach.
Już chyba wszystko rozumiem — westchnęła ciężko Laura,
załamując się w duchu. — Ale chociaż lek mi ogarniesz?
—
Postaram się, nic nie obiecuję. — Uśmiechnął się blado i
chyba znów zapomniał o obecności dziewczyny, która znów osunęła
się na tę nieszczęsną podłogę, tym razem jednak opierając się
o bok łóżka.
Palcami
przeczesywała nitki miękkiego dywanu, pogrążywszy się w swoich
myślach. Zastanawiała się, czy ktokolwiek zauważył jej
zniknięcie. A przede wszystkim co im powie, jak wróci? Tutaj była
krótko. Nie wiedziała dokładnie ile. Może dziesięć pordis? Może
kwadrans? Na Ziemi to był dwa razy dłuższy czas.
Drgnęła,
gdy coś tknęło ją w ramię. Odwróciła się, patrząc prosto w
oczy Testeo. Laura wzdrygnęła się, nie spodziewając się, że
chłopak zwiesi się w łóżka i będzie tykał ją w ramię. Prosto
w miejsce, gdzie znajdowało się logo WOfAC.
—
Smutna jesteś — zauważył, palcami badając fakturę wstawki.
Zmarszczył brwi, a dziewczyna z niepokojem spoglądała na ciemne
cienie pod jego powiekami.
—
Nie smutna, tylko próbuję to jakoś rozegrać.
—
Przyjęli cię? — Ciągnął kosmita, jakby nie rejestrując
odpowiedzi nastolatki.
— A
ty spałeś cokolwiek? — odparowała, strącając jego rękę z
ramienia. Nie to, że go nie lubiła. Po prostu nie przepadała aż
za takim kontaktem, o czym nieraz przekonała się już Marta.
Czasami na niego pozwalała, ale po prostu teraz nie była w
nastroju.
—
Butna pani wróciła. — Mrugnął do niej, teraz próbując wcisnąć
jej palec w policzek.
—
Irytujący dzieciak też. Ogarnij się Tes. — Pokręciła głową,
nie dając mu okazji do powtórzenia akcji. Zamachawszy desperacko
ramionami, uniosła brew, patrząc na niego z ukosa. Bordowe włosy
chłopaka również odcinały się na pościeli. Usunęła się w
ostatniej chwili, by nie oberwać poduszką. — I o tym właśnie
mówię.
—
Bo to ty mnie prowokujesz, a potem się dziwi... — przerwał nagle,
marszcząc brwi. Jego spojrzenie stało się nieobecne. Laura
patrzyła na to z przerażeniem. Zamachała mu dłonią w rękawiczce
przed oczami.
—
H-hej? Ale ja... żartowałam. Nie umieraj mi tu. Medyka?
—
Chyba mam! — Po raz kolejny gwałtownie się zerwał i z założonymi
za plecami rękoma zaczął wędrówkę po pokoju.
Laura
automatycznie zacisnęła palce na broni, przestraszona tym nagłym
ruchem. Jakoś nie mogła się przyzwyczaić do takich zagrywek ze
strony Testeo. Albo po prostu była już przewrażliwiona. Podparła
się na ramieniu i szeroko ziewnęła, pomimo że tutaj trwał sobie
beztrosko dzień. A raczej oświetlenie, powinna powiedzieć.
—
Czyli w końcu się stąd wyniosę? Zanim ktoś się zorientuje?
Spojrzał
na nią z niezwykłą jak na niego powagą, a kąciki ust wygięły
mu się w marną imitację uśmiechu. Laurze dziwnie ścisnęło się
serce, gdy go takim zobaczyła i momentalnie pożałowała swoich
słów.
—
Ciągle i zawsze Terra. A rodzice?
—
Rodzice? — Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco, ale głos jej
się nieco załamał. Niby na jednej, nieznaczącej głosce, ale
zawsze. Coś ją zadrapało w gardle, więc odchrząknęła. —
WOfAC sądzi, że nie żyją. A ja nie zamierzam ich wyprowadzać z
błędu. Inni nie muszą wiedzieć.
—
Siedem... Osiem... — wymamrotał pod nosem Testeo. — Nie powinno
być błędu. Jak sobie chcesz, ale to się źle skończy, jak te
wszystkie kłamstwa wyjdą na jaw.
—
Jakie znowu kłamstwa? — Laura udała wcielenie niewinności.
Rozłożyła ramiona, pokazując wnętrza dłoni. — O co ty mnie
posądzasz?
Chłopak
nie odpowiedział. Porwał tylko z biurka elektroniczną tabliczkę,
znów będąc w świecie swoich obliczeń. Dziewczyna czasami
zastanawiała się, czy przypadkiem nie widzi rzeczywistości jako
zbioru liczb, wykresów, prostych, półprostych, funkcji...
Nie,
to by było dziwne, skrzywiła się w myślach, mając nadzieję,
że nikt niczego nie zobaczył. Nie zawsze panowała nad swoją
mimiką, gdy myślała o czymś dziwacznym.
—
Przecież mam dzisiaj wolne! — Testeo uderzył się otwartą dłonią
w czoło, znowu zmieniając temat, a gdy zobaczył nic nierozumiejące
spojrzenie nastolatki, dodał: — Szkoła Życia. Dzisiaj odsyłają
piętnastosytenowców.
— I
ty oczywiście o tym zapomniałeś. Jak słodko — zauważyła,
krzywiąc usta w nieudanej parodii pokerowej twarzy. Zmarszczyła
nosek.
—
Hej! Ty to już się nie masz czym przejmować... — Przekrzywił
głowę, badając jej reakcję. Mógłby przysiąc, że lekko drgnęła
jej powieka na wspomnienie o Szkole Życia.
—
Co nie znaczy, że nie mam problemów! — Niebezpiecznie podniosła
głos, jakby nie zdawała sobie sprawy, że nie byli sami w domu. W
tej chwili znowu stała z założonymi rękoma przed chłopakiem. W
sumie to często się przyłapywała, że bywali w takiej pozycji.
—
Ciszej! — Chłopak zamachał rękami, przy okazji sprawiając, że
jego włosy stały się jeszcze bardziej rozwichrzone. W tej chwili
wyglądał jak obłąkany. Nagle ni stąd, ni zowąd zatkał jej
usta. — Masz jakieś czterdzieści pięć procent szans, że
jeszcze nikt, jak ty to mówiłaś, nie ogarnął, że tu jesteś.
Więc z łaski swojej buzia na kłódkę.
Odpowiedziało
mu niezadowolone prychnięcie. Zepchnęła jego dłoń ze swojej
twarzy, a gdyby samo spojrzenie mogło zabijać, on już dawno padłby
martwy na podłogę. Przecież Laura zdawała sobie świetnie z tego
wszystkiego sprawę! Nie potrzebowała pouczeń.
—
Cisza? Świetnie. — Testeo odetchnął głęboko. Wyglądał teraz
tak spokojnie, że aż trudno było uwierzyć, że przed chwilą
zachował się w taki sposób. W tym momencie brakowało mu tylko
aureolki nad głową. Chociaż pewnie za mocno by się gryzła z
rogami. — Lek dostaniesz, zajmę się tym. Dwa, pięć, osiem. Huel
ma jakiś nowy wynalazek, skołować ci go?
—
Yup. — Skinęła głową, nadal nieco obrażona. Nadstawiła jednak
ucha, chcąc jak najwięcej wyciągnąć z tej wizyty. — Przydałby
się też nowy komunikator Normaxis.
—
Aktorka z ciebie.
—
Poprzedni się zepsuł — kontynuowała, wzruszywszy ramionami.
Zupełnie zignorowała przytyk do swojego zachowania. Nie potrafił
zrozumieć to trudno. Ona się w tej chwili tłumaczyć nie
zamierzała.
—
Nie ma mowy, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent mnie złapią.
—
Okej, nie to nie.
Odwróciła
głowę, z początku zamierzając popodziwiać widok za oknem, jednak
nie mogła tego zrobić z powodu rolet. Szybko próbowała zatuszować
swój błąd, skupiając się na elektronicznej tablicy. Zmarszczyła
brwi, widząc wyświetlane szkice z podpisem „Quickfly”.
To
było niedorzeczne. Chyba nie podkradł jej sugestii z nazwą? I
ogólnie całego pomysłu? Przecież Testeo nie był aż tak głupi.
Dostrzegłszy, na co spogląda, uśmiechnął się do niej, pokazując
ostre ząbki i przestąpił o krok, by zasłonić jej widok.
Dziewczyna wydęła wargi. Nie tak miało być.
—
Słuchaj — musiał nieco zadrzeć głowę, by móc spojrzeć jej w
oczy — Ani trochę mi się to nie podoba. Ta cała sprawa z
mieszkaniem, organizacją. Za wiele rzeczy do siebie nie pasuje.
—
Przesadzasz. — Laura machnęła ręką, przy okazji potrącając
leżący na ramieniu ponownie zapleciony warkocz.
—
No nie wiem. — Wziął ją za ręce, ku jej widocznemu
niezadowoleniu. — Po prostu się martwię. Nie zawsze otworzę
portal na czas. Musisz na siebie uważa...
Wtem
zesztywniał, a jego źrenice się zwęziły jak u zwierzęcia, które
wyczuło niebezpieczeństwo. Momentalnie ją puścił. Rozchylił
nieco usta, najwyraźniej wpadając w panikę, a Laura zdziwiła się.
Zmiany nastroju były typowe dla niej, nie dla niego. A tym bardziej
takie zachowanie. Przeczesał nerwowo włosy, rozglądając się po
pokoju. Sprawdzał, czy nie było w nim żadnych dowodów na obecność
dziewczyny. Z wyraźnym pośpiechem podniósł zapomniany fartuch i
wcisnął jej go w ręce.
—
Musisz już iść — syknął, przebierając w miejscu nogami. Na
twarzy Laury malowało się zaś niedowierzanie. Bezmyślnie przyjęła
tkaninę, bez słowa protestu. — Istea tu idzie! No już, idź
stąd! — Machnął ręką, nie dając nawet dziewczynie czasu na
odpowiedź.
Właśnie
w tym momencie do jej uszu doszedł odgłos kroków. Nim Laura
zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, przed nią dzięki
jednemu gestowi Testeo utworzył się portal. Zobaczyła tylko
uchylające się powoli drzwi, które przyblokował koc, i już była
z powrotem w placówce.
—
Ktoś tu był?
—
Nikt, Ist... — Zdanie urwało się w połowie, zostawiając Laurę
w ciszy. No, jeśli nie liczyć jakichś krzyków, poleceń i
strzałów gdzieś w oddali.
Był
tylko jeden malutki problem; Testeo pomylił się w obliczeniach
przez ten cały pośpiech, więc, zamiast stanąć na własnych
nogach, jak normalny człowiek, po kilku sekundach leżała na ziemi.
Zupełnie jak wtedy w jego pokoju, a pod nią leżała kratka
wentylacyjna.
Zaalarmowany
Raymond uchylił drzwi, przed którymi wylądowała. W dłoni trzymał
naładowany pistolet, gotowy do strzału. Zmierzył uważnie wzrokiem
całą scenę; najpierw spojrzał na Laurę, potem na dziurę w
suficie, a na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek.
—
Mistrzyni cichych wejść, jak widzę — rzucił, otwierając
szerzej drzwi i gestem zapraszając ją do środka. — Gdzieś ty
była?
Nie
zaprzątał sobie głowy mówieniem do niej per „pani”. Byli
aktualnie w pracy, a jej zasady mówiły, żeby nie utrudniać sobie
życia. Więc wśród agentów panowały zwyczaje mówienia sobie na
„ty” bądź „agencie”, czy zwyczajnie zwracając się po
nazwisku. Laurę na początku speszył ten zwyczaj, jednak prędko
się z nim oswoiła. Według niej tworzyło to przyjemną atmosferę.
—
Próbowałam się do ciebie dostać, agencie. — Laura otrzepała
się po upadku i cicho wsunęła do środka. Uprzednio jednak
ukradkiem włożyła znowu do ucha słuchawkę. Miała nadzieję, że
uwierzą, że sprzęt się po prostu zepsuł. Nagle. Sam z siebie.
Raymond zamknął za nią dokładnie drzwi, przy okazji sprawdzając,
czy nikogo nie ma na korytarzu. — Jakby nie patrzeć, to troszkę
ciężka robota.
Rzuciła
fartuch gdzieś w kąt. Teraz nie był już jej potrzebny.
Jednocześnie z tym fałszywie się zaśmiała, lecz jej towarzysz
nie zareagował w żaden sposób, co niecnie wykorzystała, by mu się
przyjrzeć. W samolocie wszystko za szybko się działo, a przecież
powinna wiedzieć, do kogo nie należy strzelać.
Raymond
miał nawet atrakcyjną aparycję. Ciemne, prawie czarne włosy
idealnie postawił na żelu, co dosyć dobrze współgrało z jego
czekoladowymi oczami, które to jeszcze nie tak dawno mierzyły ją z
niechęcią. Zarysowana szczęka i wydatne kości policzkowe pewnie
sprawiały, że dziewczyny za nim szalały. I nawet cień zarostu nie
psuł tego wrażenia, jakby specjalnie go pozostawił, machnąwszy
ręką, że ogoli się jutro.
Wyglądał
jej na jakieś osiemnaście no, najwyżej dwadzieścia lat, chociaż
też był od niej niewiele wyższy. Dałaby sobie rękę uciąć, że
różniło ich z dziesięć centymetrów. Maksymalnie piętnaście.
Typowa sylwetka traucera, zarysowane ramiona, ale nie przesadnie. Tak
delikatnie, ale było widać, że ćwiczy. Chociaż, gdyby tak
walnęła go... Skrzywiła się w duchu; znowu zaczęła kogoś
oceniać po wyglądzie. Czy dałby jej radę, jakie mógłby mieć
słabe punkty i tym podobne sprawy. Oj, źle z nią. Nawet nie
doceniła faktu, że dobrze wyglądał w czerni.
A
jednak miał w sobie jednocześnie coś tak bardzo znajomego i tak
bardzo obcego, co powodowało u niej taką reakcję. Jak dawno
niewidziany kuzyn, który kuzynem okazuje się nie być.
—
Mam coś na twarzy? — zapytał, marszcząc śmiesznie brwi, a ona
cofnęła się, zdając sobie sprawę, że mimowolnie się zbliżyła,
przekrzywiając ciekawsko głowę.
—
Absolutnie nie! — Odskoczyła dodatkowo w tył, jak uczeń
przyłapany na psocie, machając rękoma i prawie przewracając przy
tym wieszak na płaszcze. Przedmiot niebezpiecznie się zachwiał.
Laura złapała go w ostatnim momencie i powolutku ustabilizowała z
przepraszającą miną. — Ale ze mnie niezdara.
Raymond
uniósł brew w odpowiedzi i wrócił o swojego zadania. Jak tylko
usłyszał hałas, musiał zgasić światła, teraz jednak z powrotem
były one zapalone. Przynajmniej nie było tutaj okien, przez które
jakiś snajper mógłby ich trafić. A mimo to zapewne ich znajdą,
jak tylko jakiś oddział zbliży się do tej części budynku.
—
Tej części jeszcze nie przeszukiwali — oznajmił agent Davis,
jakby czytał jej w myślach. Wzdrygnęła się. — więc dużo
czasu nie mamy, zanim zorientują się, że część z nas ma
kryjówkę. A w ogóle to nie słyszałaś poleceń?
Jego
palce śmigały po klawiaturze chyba z prędkością światła.
Dopiero teraz Laura uświadomiła sobie, że są w niezbyt dużym
pomieszczeniu kontrolnym. Parę komputerów, więcej monitorów i
kable. Gdzieś w kącie leżał nieprzytomny mężczyzna. Po tym, że
dodatkowo był związany, wnioskowała, że to jeden z napastników.
—
Zepsuł mi się komunikator. — Jak na ironię, nie kłamała. Z tym
że nie wiadomo było, o którym mówi. Tym Normaxis, faktycznie
rozwalonym na kawałki wtedy w parku, czy o tym od WOfAC. — Ciężko
słuchać poleceń, gdy coś jej zepsute.
Zbliżywszy
się do więźnia, kopnęła go w kostkę. Upewniała się w ten
sposób, czy nie udaje. Ostrożnie przy nim kucnęła, zsuwając mu z
twarzy kominiarkę. Raymond przerwał swoje zajęcie, przyglądając
jej się z uwagą, jak opiekunka, która pilnuje dziecka, by nie
zrobiło głupot. Prychnęła pod nosem na to spostrzeżenie i
wróciła do przeszukiwania kieszeni mężczyzny.
—
Myślisz, że tego nie zrobiłem? — Raymond kucnął obok niej.
Otoczył ją zapach wody kolońskiej.
Z
trudem udało jej się powstrzymać gwałtowny kaszel. Aż miała łzy
w oczach.
—
Ale kolońską to sobie mogłeś darować — wymamrotała. — Cud,
że nikt nie ogarnął, że tu jesteś, Davis. Czuć się chyba na
kilometr.
W
jego oczach błysnęło rozbawienie. Słyszał od Matthewa o
usposobieniu dziewczyny; dlatego ją tak powitał, czekając aż
pokaże pazurki. I proszę. Uśmiechnął się kpiąco, myśląc, że
nie było w niej nic niezwykłego. Ot, kolejna rozpieszczona
nastolatka, co myślała, że pozjadała wszystkie rozumy.
Laura
opacznie zrozumiała jego uśmiech.
—
Serio, cuchniesz tą kolońską, agencie Davis.
—
Ależ oczywiście. — Odsunął się od niej. — Nic tam nie
znajdziesz, ale pewnie jak się ocknie, to będzie zachwycony, że
jakaś dziewczyna go maca. No, ewentualnie nakabluje policji.
—
Która to godzina misji? Druga? Trzecia? — Nie odezwał się nawet
słówkiem, więc kontynuowała neutralnym tonem, wciąż wesoło
grzebiąc niedoszłemu terroryście po kieszeniach. Zatrzymała na
chwilę dłoń nad naszywką i uniosła głowę. — A ja już ciebie
nienawidzę. Słodko, nie? Aż zaczęłabym mówić emotkami. Takim
uśmieszkiem nienawiści na przykład.
Raymond
potrząsnął głową. Musiał się skupić, a Laura wciąż
trajkotała mu nad uchem. Chociaż przynajmniej używała szeptu.
Czyli jednak coś tam miała w tej swojej mózgownicy. Chłopak
zaczął więc pisać kod programu. Nie miał wiele czasu, ale
liczył, że uda mu się nieco zmienić zabezpieczenia. Tylko
troszkę, ale zawsze. Głupi był, że nie przygotował aplikacji
wcześniej, jednak wezwanie przyszło nagle, a w samolocie... Nie
wiedział do końca, czego powinien się spodziewać.
Tak
działało WOfAC. Wielkie sekrety, filtrowanie informacji. Już nie
wspominał o nagłych poleceniach stawiania się w punktach zbiórki.
Czy nie mogli tego zrobić prościej? Wiedział, że starsi agenci
zajmowali się pracą tylko w organizacji, ale z jakiegoś powodu jej
przewodniczący uparł się, że młodsi powinni mieć przynajmniej
namiastkę prawdziwego życia. Jednak cóż to było za życie?
—
Ten znak — agentka popukała palcem w naszywkę. Wciąż nie mogła
od niej oderwać wzroku. — On... Wygląda jak symbol Lokiego. Z
mitologii. To bym obstawiała, że na nim się wzorowali. Potem
dopiero obstawiałabym Lokiego od Normaxis...
—
Fantastykę zostawiamy w domu, dziecko. Tutaj są poważne sprawy —
uciął nagle spięty Raymond. Poświata ekranu upiornie oświetlała
jego twarz, malując na niej cienie. Widoczna była mimo dość
lichego oświetlenia.
Laura
westchnęła ciężko. Dlaczego nikt tutaj nie doceniał jej geniuszu
w sprawie kosmicznych ras i osiedleńców? To było nie do
pomyślenia. A przecież miała tak rzetelną wiedzę: własne
doświadczenie oraz setki książek naukowych. Oni wszyscy wciąż
uważali ją pod tym względem za dziecko.
Cierpliwości,
cierpliwości. Kiedyś się przekonają, że mam rację. A wtedy na
kolanach będą przepraszali.
W
końcu zrezygnowała z przeszukiwania, dopuszczając do siebie
wiadomość, że Raymond mógł to jednak wcześniej zrobić.
Rozluźniła ramiona, rozglądając się. Łączność w jej
słuchawce wciąż nie powróciła, więc chwilowo była bez zajęcia.
Podeszła to jednego z mniejszych monitorów.
—
Zastanawia mnie jedno — zaczęła ostrożnie. Wiedziała, że
powinna siedzieć cicho, jednak za bardzo nurtowały ją pewne
kwestie. — Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Na cholerę im
pomieszczenie kontrolne?
—
Placówka mimo wszystko jest stara — prychnął Raymond tonem
wyższości i przeczesał palcami włosy. — Nie mieli pewnie
budżetu na rearanżację wnętrz.
Laura
wcisnęła jakiś przycisk na klawiaturze. Ekran rozjaśnił się i
zaczęło na nim migać logo ośrodka. Orzeł ze skrzyżowanymi przed
nim dwiema strzykawkami. Zaczęła coś klikać.
—
Dlaczego. To. Nie. Działa? — zirytowała się, jednocześnie
wysuwając końcówkę języka. Teraz zaczęła uderzać w bogu ducha
winny przycisk.
—
Może dlatego, że cały czas namiętnie wciskasz tyldę? — rzucił
Raymond przez ramię, nie poświęcając jej nawet chwili uwagi.
—
Wcale nie. — Wydęła policzki, porzucając przy tym nieszczęsny
klawisz, który jej podpadł. — Co teraz? Komunikacja mi padła,
jak już wiesz, więc niezbyt mam kontakt z Mayleen. No bo przecież
SMS-a jej nie wyślę, nie?
Raymond
przewrócił oczami, upewniwszy się wcześniej, że dziewczyna tego
nie dostrzeże. Już prawie miał treść programu. Miał być
króciutki, banalny, a tu... Ktoś, nie chciał wytykać palcami kto,
ciągle mu przeszkadzał. Już otwierał usta, by rzucić jej jakąś
kąśliwą uwagę o tym, że milczenie jest złotem, gdy rozległo
się pukanie do drzwi.
Oboje
zesztywnieli, obracając się w kierunku dźwięku. Laura nie miała
pojęcia, że to szyfr. W dłoni już trzymała swoją broń; w
pomieszczeniu rozległo się metaliczne szczęknięcie,
powiadamiające ewentualnego napastnika, że załadowała nowy
magazynek i odblokowała pistolet.
Raymond
ruszył powoli do drzwi, a agentka stąpała krok w krok za nim, bo
nie pozwolił jej się wyprzedzić. Serce biło jej szybko i ciężko
jak po maratonie. W końcu dostrzegła szansę i przemknęła pod
ramieniem chłopaka.
W tej
chwili postanowiły do niej wrócić słowa Testeo. „Za wiele
rzeczy do siebie nie pasuje”. No i co z tego? Przynajmniej miała
jakiś cel w życiu, a nie gapiła się bezmyślnie w telewizor,
słuchając wiadomości o kolejnych rozgrywkach między partiami.
—
Co ty robisz? — syknął przez zaciśnięte zęby Raymond i złapał
ją za ramię. W tym momencie otworzył szerzej oczy i chciał
natychmiast cofnąć dłoń. Trwało to tylko chwilę, później szok
został zastąpiony na powrót poirytowaniem. Laura nie zdążyła
niczego zauważyć. Odwróciła się, piorunując go wzrokiem. —
Już do tyłu.
—
Altruista się znalazł.
Wyrwała
mu się, ale posłusznie stanęła z tyłu, w lekkim rozkroku,
mierząc z broni do drzwi. Zmrużyła lewe oko i ustawiła pistolet
pod odpowiednim kątem. Takie przyzwyczajenie z łucznictwa, zresztą
niezbyt dobre. Nie miała ochoty spudłować. Zauważyła, że ręce
miała sztywne i przewróciła oczami. Zawsze ten sam, głupi błąd.
Spróbowała je rozluźnić. Przy tym cały czas mamrotała coś do
siebie o bad boy'ach, czy czymś w tym rodzaju. Raymond tymczasem
szybko otworzył drzwi, gotowy na konfrontację. Szyfr szyfrem, ale
bezpieczeństwo przede wszystkim.
Do
pomieszczenia prędko wpadł Matthew, mówiąc głośno „Mała
zmiana planów”, a Laura o mało nie nacisnęła spustu. Przez
chwilę ją to tak bardzo kusiło. Niestety musiała zrezygnować z
pomysłu, uświadomiwszy sobie, że tylko byłoby więcej kłopotów,
gdyby musieli targać ze sobą nieprzytomnego bądź najpewniej
mężczyznę, jako że nie wiedziała, który magazynek załadowała
z tego wszystkiego. Odłożyła broń na bok.
—
Och, witamy, witamy — uśmiechnęła się do niego w parodii
promiennego powitania.
—
Kowalska. Dobrze, że jesteś cała.
Laura
zmieszała się na te słowa. To nie było coś, czego się
spodziewała. Wiedziała przecież, że nie mieli z nią przez pewien
czas kontaktu, ale to... Po prostu była przez chwilę w szoku.
Myślała, że rzuci jakimś docinkiem o niesubordynacji, czy coś w
tym rodzaju.
—
Zamknij usta, złotko — poradził jej poważnym tonem Raymond,
opierając się całym swoim ciężarem o drzwi. Na jego czole
pojawiła się pozioma zmarszczka.
Chciała
rzucić jakąś kąśliwą uwagę, jednak powstrzymała się, widząc
stan Ramona. Jego strój miejscami był podarty, jakby zaatakował go
jakiś krzak, ale przede wszystkim...
—
Ty krwawisz. — Zasłoniła sobie usta dłonią, stwierdzając
widoczną oczywistość. To była jej idealna reakcja. Wyglądało to
tak, jakby ktoś pociągnął za sznurki marionetki, momentalnie
zmieniając nastrój dziewczyny. Albo na maleńką chwilę zdjęła
maskę. Mimo całej swojej nienawiści do Matthewa momentalnie
przypadła do niego, lekko bledsza niż zazwyczaj. — Krwawisz!
— A
ty jak zwykle nie zawodzisz. — Starszy agent obdarzył ją
wyjątkowo zmęczonym spojrzeniem. — To nic takiego, ale musimy się
stąd wyrwać.
—
Jak to nic takiego?! Ramon, nie wykrwawiaj mi się tu na śmierć!
Oszczędź roboty pani Józi! Czy ty wiesz, ile zajmuje czyszczenie
krwi z podłogi?
—
Ktoś rozumie, co ona mówi? — Matthew spojrzał na Raymonda,
szukając mentalnego wsparcia. Ten wzruszył ramionami i położył
Laurze dłoń na ramieniu, którą to momentalnie spróbowała
strząsnąć, więc zacisnął tylko mocniej palce. Szepnął jej coś
na ucho, a ona tylko uniosła jedną brew, mówiąc w ten sposób:
„Ach tak? Jeszcze zobaczymy”. Odciągnął ją kawałek od
mężczyzny — Musimy się stąd wydostać. ONZ wkroczyło właśnie
do akcji. Niby nie chcieli niszczyć budynku, ale to się źle
skończy. Broń zabezpieczona, Davis i Kowalska bezpieczni. — To
ostatnie rzucił do swojego komunikatora.
Raymond
uniósł brwi, wciąż przytrzymując w miejscu agentkę Kowalską,
która jakimś cudem w rękach trzymała kawałek białej tkaniny.
—
J-jak? — Przez chwilę miał zdezorientowaną minę, po czym
spostrzegł smętnie leżący fartuch z obdartym rękawem. — Aha.
—
Masz — rzuciła tkaninę Matthewowi. — Ja ciebie opatrywać nie
będę, zapomnij.
Już
się nie wyrywała, wręcz odwróciła wzrok, nie chcąc widzieć
ciemnoczerwonej cieczy, barwiącej powoli strój agenta. Na szczęście
czy też nieszczęście nie była to rana postrzałowa tylko cięta.
Najwyraźniej musiał się z kimś pobić.
Raymond
wciąż kurczowo trzymał ją za ramię i to bynajmniej nie dlatego,
że obawiał się rzucenia się dziewczyny na Matthewa. Ten za to
prędko zrobił prowizoryczny opatrunek i po chwili stanął przed
dwójką młodszych agentów. Laura w końcu gniewnie wyrwała się
chłopakowi, byleby tylko nie stać się ofiarą przyszłych żartów
Ramona, że nie mija pięć minut, a już wyrywa facetów. Prychnęła
pod nosem, poprawiając fryzurę. Napuszyła się jak paw, gotowa
zareagować gniewem na każde następne polecenie.
—
Główne wyjście odcięte. — Zamiast do niej, Matthew zwrócił
się do agenta Davisa. — Ale to było oczywiste. Dachu bym nie
ryzykował, podobno mieliśmy mieć wsparcie F16, coś mi agentka
Mayleen wspominała. No, chyba że się pośpieszymy, wtedy mamy
największe szanse.
—
Podziemia?
—
Zalane. I zamrożone. — Raymond już otwierał usta, ale mężczyzna
powstrzymał go, unosząc dłoń. Nastolatka wodziła wzrokiem od
jednego do drugiego, coraz bardziej się irytując, że ją
ignorowali. Czasami miała wrażenie, że na jej osobowość składają
się tylko te dwie cechy: irytacja i złość. Na szczęście zwykle
wtedy do gry wchodziła nowa osoba, a ona zdawała sobie sprawę, że
czasem wściekłość bywała przydatna. — Nie pytaj lepiej.
—
To... Nie macie jakiegoś super, duper, mega, hiper, niesamowitego
planu ewakuacji? Wiecie, z latającymi spodkami, laserami i Desira
jedna wie jeszcze z czym? — zapytała dziewczyna, ironicznie
wyliczając synonimy na palcach.
Matthew
kompletnie ją zignorował, szepcząc coś do towarzysza. I nieważne
jak bardzo Laura się starała, za grosz nie była w stanie usłyszeć,
co planują. Skrzyżowała ręce na piersi, usiadła na jakimś
chybotliwym krzesełku, założyła nogę na nogę i z nietęgą miną
spoglądała na dwóch mężczyzn. Przewróciła oczami.
Ach,
ci faceci i ich wieczne tajemnice.
Z
nudów zaczęła klikać coś na klawiaturze, skrzętnie omijając
jednak wszystko, co mogło im zaszkodzić. Nie było tutaj jednak
żadnych plików z danymi. Cóż za niespodzianka. A w sumie nie była
to niespodzianka. Przeczuwała, że nic tutaj nie będzie, ale gdzieś
w głębi duszy miała reszki nadziei, że jednak coś się znajdzie.
Jedna wzmianka. Maluczka. Malusieńka. Poczuła rozczarowanie.
Drgnęła,
gdy stanął za nią Davis. Odwróciła się powoli i napotkała dwie
zadowolone miny. Przełknęła ślinę, czując w gardle gulę, która
nie wiedziała, skąd się tam znalazła. Opanowały ją nagłe
wątpliwości.
—
Będę żałowała, prawda? — Uśmiechnęła się krzywo.
~*~
Wuj Izis był dosyć postawnym mężczyzną, ale w oczy również
rzucało się jego zaniedbanie. Prawdopodobnie wszystko to spowodował
brak towarzyszki życia. Samotne prowadzenie zamku nie służyło mu
za dobrze, pielęgnując starokawalerskie nawyki, niekiedy tak bardzo
dziwaczne.
Namiestnik tego miejsca okazał się wysoki, rumiany, zapewne od
wypitego trunku, i dość mocno przy kości, jak niechętnie
zauważyła Izis. Dosyć dawno się z nim nie widziała, pochłonięta
rozmaitymi obowiązkami na sakiriańskim dworze. A co dopiero mówić
o odwiedzinach po tej nieszczęsnej Radzie Światów? Księżniczka
cieszyła się, że jej wuj nie miał obowiązku w niej uczestniczyć,
bo inaczej po państwach Konwencji już krążyłyby plotki na jej
temat.
Fakt, że Cuido był plotkarzem, był powszechnie znany na dworach,
jednak nie przejmowano się tym. Dla dworzan nieprawdziwe historie
były jak chleb powszedni. Oni wręcz nimi żyli, czasami przyjmując
je za świętą prawdę, innym razem wzruszając na te bardziej
nieprawdopodobne ramionami, a w wyjątkowych sytuacjach prychając
pod nosem i pukając się w czoło.
Włodarz głośno się zaśmiał, widząc swoją krewną, a ona z
ulgą pomyślała, że dobrze, że był nieobecny przy poszukiwaniach
w bibliotece. Rozłożył szeroko ramiona, odsłaniając napięte do
granic możliwości poły żółtej kamizeli, która w zestawieniu z
czerwoną, aksamitną koszulą o staromodnym kroju wyglądała po
prostu śmiesznie i nie na miejscu.
— Księżniczko Izis! — rzucił tubalnym głosem, jak tylko
posłaniec zaanonsował ich przybycie, a jego oczy błysnęły
radością. — Cóż za zaszczyt, jakże miło cię widzieć.
— Ciebie również, wuju. — Dziewczyna uśmiechnęła się
blado, okazując znacznie mniejszy entuzjazm. Teraz już była pewna,
że Cuido nie wybrał się nigdzie. Po prostu zapewne ucinał sobie
drzemkę po obfitym posiłku.
Podszedł do niej blisko, stanowczo za blisko. Stojący za Izis
major zacisnął pięści. Księżniczka była pewna, że jego dłoń
błądziła gdzieś blisko Hasoena. Ukradkiem dała mu znać, żeby
się nie angażował. Najwyraźniej zrozumiał, bo cofnął się o
krok, jednak nie miał zbytnio zadowolonej miny. Cuido tymczasem
zupełnie nie przejął się podrzędnym dla niego żołnierzem. Nie
zaszczycił go nawet spojrzeniem, tylko ujął Izis za prawą dłoń
i złożył na niej hałaśliwy pocałunek.
— Czymże zasłużyłem na tę wizytę? Czyżbyś zatęskniła za
swoim starym wujaszkiem? — rzucił, gestem pokazując, by czuli się
jak u siebie. A przynajmniej Izis.
— Coś w tym guście. — Księżniczka czuła, jak serce jej
zaczęło mocniej bić. A więc już zaczynała swoje kłamstwa. Co
się z nią stało? Od kiedy musiała grać w tak podstawowych
kwestiach?
Stojący przed nimi stół był suto zastawiony najrozmaitszymi
przysmakami. Pieczone roosue w ziołach, zupa krem z rośliny indygo,
owoce jei i wiele innych dań, od których woni ślina sama napływała
nastolatce do ust. Nie była szczególnie głodna, ale żeby zachować
pozory musiała skosztować chociaż części.
Sala słoneczna, jak sama nazwa mówiła, była wprost rozświetlona
promieniami światła, które wpadały tutaj przez wielkie okna. Zaś
witraże w suficie sprawiały, że na podłodze były fantazyjne
wzory. Nie była przerażająco wielka, jak wystawna jadalnia, z
której przechodziło się do jeszcze wspanialszej sali balowej,
teraz nieco zaniedbanej, jako że miasto nie było już stolicą
państwa, przez to, że planetę wcielono do Królestwa Sakirii.
Dawniej w tym pomieszczeniu posiłki spożywali władcy, kiedy nie
chcieli, by ktoś im przeszkadzał.
Kolen chciał zachować się jak dobrze wychowany młodzieniec i
odsunąć dla Izis krzesło, jednak ubiegł go wuj dziewczyny.
Księżniczka usiadła wyprostowana, jakby połknęła kij.
— Więc, jaki jest cel wizyty? — zapytał wprost Cuido, jak
tylko znalazł się naprzeciwko niej i nałożył sobie pełen talerz
przysmaków. Zaraz wokół nich zaczęła krzątać się służba, a
Kolen nie miał innego wyjścia, jak stanąć na baczność gdzieś z
boku i patrzeć uważnie dookoła, udając, że wypatruje
nieistniejącego niebezpieczeństwa.
Izis nawet nie skomentowała poważnego faux pass wuja, że major
musiał stać jak podrzędny żołnierz, zamiast zasiąść z nimi do
stołu. Księżniczka odchrząknęła i, zanim odpowiedziała,
posmakowała kremu. W tej chwili grała na czas, bo nie była do
końca przekonana, czy wymówka spełni swoją funkcję. Otarła usta
rąbkiem serwetki.
— Rutynowa kontrola. — Wzruszyła w końcu ramionami. W
ostatniej chwili zmieniła zdanie i użyła innego wyjaśnienia. Jej
rodzice co jakiś czas urządzali właśnie takie „niespodziewane”,
ale rutynowe wizyty, upewniając się, że ich ziemie są w
odpowiednich rękach. — Król Oneji ostatnio miał bardzo wiele
obowiązków na głowie, więc wysłał mnie w zastępstwie.
Zrobiła profesjonalną w jej mniemaniu minę. Nieco naburmuszoną,
ale w dużej mierze obojętną. Żeby nie powiedzieć
niezainteresowaną wręcz. Musiała zniechęcić wuja do drążenia
tematu. Im więcej pytań będzie zadawał, tym większe były
szanse, że odkryje jakieś nieścisłości.
Szlachcic pokiwał energicznie głową ze zrozumieniem i nabił na
widelec pokaźną porcję mięsa. Dłonią skinął służącemu,
żeby dolał mu do kieliszka wina.
— Ach, te obowiązki — westchnął teatralnie, po czym upił
duży łyk. Izis zmarszczyła na to nieco brwi. Nie podobało jej się
upijanie o tej porze. Co innego okazjonalny kieliszeczek, a co innego
całe szklanice trunku. — Oneji wiecznie bywał zajęty. Od kiedy
tylko pamiętam. A szkoda.
Pokręcił w rozmyślaniu głową, najwyraźniej wspominając dawne
czasy, kiedy to jego kuzyn był jeszcze księciem. W końcu odstawił
swój kielich z głośnym stukotem.
— No, ale dobrze, że chociaż ty, księżniczko, mnie
odwiedziłaś.
— Doprawdy? — Izis uniosła swoje naczynie do ust i skosztowała
trunku. Wino było dobre; słodkawe, ale smaczne. Uświadomiła
sobie, jak dawno nie miała w ustach ani kropli alkoholu. A wszystko
przez to zabieganie. — Czyżbym była aż tak świetną
towarzyszką?
— Ależ wspaniałą! Wyborną wręcz! — Cuido machnął ręką,
podkreślając swoje słowa. Nachylił się do niej konspiracyjnie
jak na jakiejś tajnej naradzie. — Taka piękność jest zawsze
mile widziana w tym pałacu.
— Przesadzasz, wuju — zająknęła się Izis, czując, jak jej
policzki oblewają się rumieńcem. W tej chwili żałowała, że nie
miała przy sobie żadnego wachlarza ani nic w tym stylu.
— Ależ nie! Słyszałem nawet, że zawróciłaś w głowie samemu
edue Fridjiemu. Wszyscy już na dworze zastanawiają się, kiedy
zdobędzie się na to, by prosić o twoją rękę.
Izis złapał nagły atak kaszlu. Nie miała pojęcia, że zrobiła
na kimś aż tak silne wrażenie. Nie miała nawet pojęcia, kiedy.
Przecież z Fridjim ostatni raz widziała się najdalej w zeszłym
akilusie, podczas balu. Prawda, prosił ją często do tańca, ale
zwalała to na kark dyplomacji, ale nie zauroczenia!
Kolen momentalnie pojawił się u jej boku ze szklanką wody. Minę
miał dziwnie obojętną, jednak w oczach przez chwilę mignął ból,
zaraz zamaskowany kompletnym brakiem wyrazu.
Podziękowała mu skinieniem głowy. Zatrzymała dłużej spojrzenie
na jego twarzy i bezgłośnie dała mu znać, żeby zorganizował jej
jakiś wachlarz. Nie chciała, żeby słuchał tego typu rozmów, w
większości pewnie składających się z plotek.
Major skłonił się i odszedł pospiesznie, a Izis przez chwilę
miała wyrzuty sumienia, że potraktowała go jak zwyczajnego
służącego. Ale przecież to było w dobrej wierze!
— O mą rękę? — podjęła z nutką niedowierzania w głosie,
gdy tylko Nislen zniknął za drzwiami. Palcem przesuwała po
krawędzi kieliszka. — Ten edue Fridji? Namiestnik?
— Właśnie ten! Oj, księżniczko, już widzę to całe
weselisko. I przede wszystkim to przymierze dwóch imperiów!
— Fridji dopiero przejmie władzę — zaśmiała się sztucznie
Izis.
— Nawet jeśli. Unia personalna. Rozumiesz to, księżniczko?
— Ależ oczywiście, wuju. — Na jej twarzy zagościł cień
uśmiechu, gdy lekko uniosła kącik ust. Za to jej mózg pracował
na najwyższych obrotach. Analizowała każde słowo. To mogła być
zarówno prawda, jak i kłamstwo.
Pochlebiało jej to, nie mogła zaprzeczyć. Bycie obiektem
westchnień tak ważnej persony jak enue, sprawiało, że stałaby
się osobą o jeszcze ważniejszej pozycji niż do tej pory. Do tego
Fridji też był niczego sobie.
Ale z drugiej strony... To nie fair wobec... Nie dokończyła
myśli, zbytnio jej się obawiając. Ale przecież to jej, a nie jemu
powtarzano, że w polityce nie ma miejsca na miłość. Liczyła się
pozycja i stosunki, a nie jakieś romantyczne uczucie.
— A tak swoją drogą — zaczęła, po chwili ich milczenia. —
Ile długu ma Iolesti?
Popatrzyła uważnie na wuja, badając każdą, nawet najmniejszą
reakcję. Uśmiechnęła się chytrze, skierowawszy rozmowę na nieco
bezpieczniejsze tory.
— Długu? — Cuido wyglądał jak wcielenie niewinności.
Nieznacznie tylko drgnął mu duży nos. — Księżniczko, za kogo
ty mnie masz?
Próbowała tylko wypełniać obowiązki związane z wymówką. A
skoro wszelkie „stany” Sakirii miały jeden fundusz z
królewskiego skarbca, powinna wiedzieć, ile poszczególne regiony
wydają i o ile przekraczają dozwolony budżet.
Później musiała uspokoić wuja, który nagle zrobił się aż
nadto podejrzliwy. W końcu profesjonalizm był wręcz wskazany w
takich przypadkach, a chciała, by rodzice byli z niej dumni.
Reszta posiłku minęła im już w dość swobodnej atmosferze, podczas rozmów o niezobowiązujących tematach. Cuido jak zwykle udowodnił, że miano plotkarza nie wzięło się znikąd. Jakiś cudem miał tak wiele ploteczek z różnorakich dworów, że Izis nie mogła się temu nadziwić. Ale cóż innego miał robić w tak ogromnym zamku? Sam w dodatku? Miał służbę, zarządców, którzy dbali o porządek, więc czym miał się martwić? Miał wszelakie wygody, mógł polować, ucztować i odpowiadał tylko przed koronowanymi głowami, jako że sam był w jakiejś mierze częścią rodziny panującej.
Reszta posiłku minęła im już w dość swobodnej atmosferze, podczas rozmów o niezobowiązujących tematach. Cuido jak zwykle udowodnił, że miano plotkarza nie wzięło się znikąd. Jakiś cudem miał tak wiele ploteczek z różnorakich dworów, że Izis nie mogła się temu nadziwić. Ale cóż innego miał robić w tak ogromnym zamku? Sam w dodatku? Miał służbę, zarządców, którzy dbali o porządek, więc czym miał się martwić? Miał wszelakie wygody, mógł polować, ucztować i odpowiadał tylko przed koronowanymi głowami, jako że sam był w jakiejś mierze częścią rodziny panującej.
W tej chwili wrócił Kolen ze zmartwioną miną. Izis z początku
tego nie zauważyła, pochłonięta dyskusją o ostatnim dekrecie na
Optylii. Z czystej uprzejmości o niego zapytała, ale nie
przypuszczała, że temat okaże się tak bardzo ciekawy. Major z
początku stanął tylko przy jej krześle, posłusznie czekając, aż
księżniczka zwróci na niego uwagę.
W końcu, kiedy raczyła na niego przelotnie spojrzeć, dojrzał w
jej oczach iskierki radości i niejakiego podekscytowania całą tą
polityką. Nie rozumiał tego. Przecież dziewczyna aż tak się tym
nigdy nie interesowała.
Przyłożył prawą pięść do ramienia i się skłonił. Cuido
popatrzył na niego z cieniem niezadowolenia na twarzy. Zmarszczył
krzaczaste brwi, zapewne w swojej głowie snując domysły na temat
wieści.
— Pani?
— Tak, majorze? — W końcu poświęciła mu nieco więcej uwagi,
łaskawie się do niego odwracając. Miała zarumienione policzki,
zapewne za sprawą wypitego wina. Nie było go aż tak wiele, lecz
pewnie włodarz kazał podać jeden z najlepszych trunków, a tym
samym najpewniej najmocniejszych.
— Nie mam za dobrych wieści. — Nachylił się ku niej, przy
okazji zniżając głos do szeptu. — Chodzi o Sekiny. I o...
książkę.
— A cóż to się znowu stało? — zapytała Izis, nawet nie
siląc się na konspiracyjny ton. Posławszy wujowi przepraszające
spojrzenie, wstała z gracją.
Skinęła na majora dłonią, prosząc go w ten sposób, by
porozmawiał z nią na osobności. Czyli tak naprawdę w tym samym
pomieszczeniu. Z tą jedyną różnicą, że oddalili się nieco od
stołu, stając pod wielkimi oknami z witrażami zamiast normalnych
szyb.
— Więc? — Księżniczka spojrzała na widok za oknem. Wyglądało
na to, że upał nie zelżał nic a nic. Cieszyła się, że w
pomieszczeniu panował przyjemny chłód.
Kolen już otworzył usta, by opowiedzieć, co go tak niepokoiło,
gdy drzwi szeroko się otwarły i do środka wmaszerował
podpułkownik gwardii pałacowej z bardzo niezadowoloną miną.
Skierował się prosto do Cuido, nawet nie zaszczycając spojrzeniem
dwójki stojącej pod oknem. Za nim weszło paru żołnierzy, na
pierwszy rzut oka stanowiących eskortę podpułkownika.
Izis zmarszczyła brwi, kiedy w ręku jednego z nich zobaczyła
księgę. Mężczyźni szli zwartą grupą, nie pozwalając dostrzec
osoby pomiędzy nimi. Księżniczka powoli uświadamiała sobie, o co
może chodzić. Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz, a serce
zgubiło jedno uderzenie.
— To o to chodziło? — rzuciła cicho do majora, ledwo ruszając
ustami. Pogodna mina gdzieś zniknęła, zostały tylko rumieńce,
które stawały się coraz bledsze pod wpływem emocji.
Kolen nie odezwał się. Kiwnął tylko głową, a dziewczyna
poczuła, jak lęk próbuje zacisnąć swoje małe szpony na jej
sercu. Na razie były to tylko drobne pazurki, chcące zagarnąć ją
dla reszty, która nieuchronnie się przybliżała.
Nie mogła jednak tego pokazać.
Musiała działać. Chronić honor rodziny. Ratować państwo.
Z podniesioną głową podeszła do wuja, któremu podpułkownik,
wpierw ukłoniwszy się, meldował coś ze zmarszczonymi brwiami.
Wyraźnie było widać, że był oburzony. Głównie przez pulsującą
na czole żyłkę, która wyraźnie odcinała się na bladozielonej
skórze.
— Czy coś się stało? — Izis stanęła wyprostowana, krzyżując
ręce pod biustem. Długie rękawy wzmagały jeszcze zamierzony
efekt.
— W-wasza wysokość! — Podporucznik ukłonił się z
szacunkiem, ale w jego oczach wciąż były gniewne błyski. —
Naprawdę, nie zauważyłem waszej wysokości. Pani, racz mi
przeba...
— Do rzeczy, podporuczniku. — Zerknęła na Nislena, który został nieco z tyłu, nie chcąc zdradzać od razu swojego stopnia. Z pozoru major stał niżej od przybysza, jednak Kolen służył w Nour, a to automatycznie stawiało go na wyższej pozycji.
— Do rzeczy, podporuczniku. — Zerknęła na Nislena, który został nieco z tyłu, nie chcąc zdradzać od razu swojego stopnia. Z pozoru major stał niżej od przybysza, jednak Kolen służył w Nour, a to automatycznie stawiało go na wyższej pozycji.
Mężczyzna skinął ręką na swych podwładnych, a ci rozstąpili
się, niczym Morze Czerwone. Oczom Izis ukazała się przerażona
Sekiny. Dziewczynie trzęsły się dłonie, jakby miano wręczyć jej
do ręki broń i kazać jej się kogoś pozbyć. Jej usta zawsze były
czerwone, teraz jednak pobladły, prawie całkowicie pozbawione
koloru.
Nawet jeśli jakoś poruszyło to następczynię tronu, nie okazała
tego w żaden sposób, wciąż zachowując nieprzeniknioną minę.
Bądź jak łąka. Zielona łąka. Spokojna.
— Niejaka Sekiny — zaczął podporucznik, dodatkowo
wskazując na oskarżoną ręką, by nie było wątpliwości, że to
o nią chodzi. Pomimo wzburzenia, jego głos stał się zupełne
wypranym z emocji, jak u jakiegoś robota. Izis wcale nie
powiedziałaby, że jest to profesjonalne podejście. Przynajmniej
dla niej. — została przyłapana na próbie kradzieży jednej z
cennych ksiąg królewskiej biblioteki.
— Czy to coś poważnego? — Księżniczka podjęła grę,
również starając się, by z jej głosu nie dało się nic
wyczytać. Założywszy ręce za plecami, przechyliła głowę i tak
wpatrywała się bystro w żołnierza.
Kolen stanął za jej plecami, nie za bardzo będąc pewnym, czy
może zainterweniować.
— Wasza wysokość, to
złamanie prawa. Księgi nie mog...
— Czyli wzięcie książki jest przestępstwem?
— Księgi o magii, wasza wysokość, tak dokładniej.
— Izis, księżniczko —
postanowił się wtrącić Cuido. — Takie jest prawo. Sakiria
pozwoliła nam je zatrzymać pod warunkiem, że będziemy
udostępniali tutaj
wiedzę rodzinie królewskiej. Jeżeli...
— Sekiny — podpowiedział podporucznik usłużnie.
— Właśnie. — Wuj pokiwał głową. — Jeżeli Sekiny wyniosła
książkę z biblioteki to nie możemy mówić o czymś nieważnym.
Przecież to pogwałcenie zasad! Przez Sakiriankę, która, może nie
osobiście, ale dała nam tę namiastkę wolności. A jeśli do tego
jest powiązana z rodziną królewską? Albo działała na czyjś
rozkaz? Jakiegoś wroga?
— Dobrze, dobrze. — Izis uniosła obie dłonie z pozoru się
poddając. — Rozumiem już. Jaka jest kara?
Cuido i żołnierz wymienili ze sobą spojrzenia. Podporucznik
przestąpił z nogi na nogę, po raz pierwszy pozwalając sobie na
okazanie paru więcej emocji niż tylko wzburzenie. Jego maska
bezuczuciowości na chwilę zniknęła, ukazując pewną niepewność.
Cuido zaś zacierał ręce, jakby nagle nieprzekonany do tego, czy
powinien się odzywać.
— Zazwyczaj — głos wojownika nieco drgnął — król wyznacza
karę. Ale jeśli to osoba z dworu...
Izis popatrzyła z uwagą na drżącą Sekiny, otoczoną stojącymi
na baczność, ale wciąż czujnymi członkami gwardii. Miała
wyrzuty sumienia, że ją w to wszystko wciągnęła. Walczyła sama
ze sobą. Jakaś jej część pragnęła ciągnąć tę farsę i
zrzucić wszystko na służącą, druga zaś była bardziej litościwa
i chyba miała zadatki na męczennika, pragnąc przyznać się do
pomysłu.
— Nawet jeśli służy we dworze, to moi rodzice powinni to
rozsądzić — stwierdziła chłodno, dziwiąc się w duchu, że
nikt nie rozpoznał jeszcze dziewczyny.
Cuido niepokojąco zmarszczył brwi. Podszedłszy do stołu, chwycił
swój kielich i upił duży łyk na „rozjaśnienie” myśli.
— Czy to nie jest czasem jedna z twoich służek? — zapytał
nagle, przez co serce Izis na nutsyk stanęło. A co jeśli on
czytywał w myślach?
— Nawet jeśli, cóż to zmienia? — Kolen w końcu zdecydował
się zabrać głos.
Zrobił krok do przodu, dołączając do grona oskarżycieli.
Zasalutował po sakiriańsku Cuido oraz księżniczce, a wojownika
powitał skinięciem głowy. Izis podziwiała jego nagły spokój,
chociaż trochę temu wyraźnie był wzburzony. Możliwe, że udało
mu się wymienić ze dwa zdania z Sekiny przed odkryciem ich małego
spisku.
Podporucznik zerknął na mundur chłopaka, chcąc dowiedzieć się,
jaki Nislen ma stopień. Początkowo kąciki jego ust drgnęły,
jakby chciał się kpiąco uśmiechnąć. Potem jednak dostrzegł
znak Nour.
— Bardzo wiele, majorze. — Dało się wyczuć, że podporucznik
był nieco zazdrosny, że Kolen tyle osiągnął w tak młodym wieku.
Zaczął gestykulować. — W takim razie osąd może być
niesprawiedliwy. Ba! Nawet oddalony, jako że Mendlerowie mogli zżyć
się z nią. Bez urazy, wasza wysokość.
Skłonił się nisko i zamilknął.
— Dlaczego miałaby to zrobić? — zastanawiał się w tym czasie
Cuido. — Może ją przesłuch...
— Uważam to za niepotrzebne — ucięła Izis lodowatym tonem. —
Tym się można zająć w stolicy, nie tutaj.
— Księżniczko, nie uważam tego za dobry pomysł, zwłaszcza że
stoimy w obliczu wojny.
Izis z początku nie zarejestrowała przekazu, płynącego ze słów
włodarza. W końcu jednak dotarło to do niej. Założyła kosmyk
włosów za ucho, marszcząc brwi.
— Skąd wuj... — zorientowawszy się, że prawie zdradziła coś,
czego nie powinna, urwała, zmieniając prędko koniec pytania: —
Skąd to wiadomo, wuju?
Cuido zrobił minę w stylu „Jakim cudem ktoś może nie wiedzieć
o tak podstawowych sprawach?”, Kolen zaś wbił sobie paznokcie w
dłoń, przez chwilę pojedynkując się z podporucznikiem na
spojrzenia. Najwyraźniej oboje nie przypadli sobie do gustu.
— Księżniczko, co ty takiego robiłaś w ostatnim czasie? —
westchnął mężczyzna i rozluźnił spięte ramiona. — Wiele
państw Konwencji potajemnie się dozbraja. Wszelakie dostawy broni,
szkolenia... — Pokręcił głową. — Naprawdę o niczym nie
słyszałaś?
Izis zaprzeczyła.
— Więc, w jednym wielkim skrócie – wszyscy przeczuwają, że
coś się niedługo wydarzy, więc się przygotowują — zaczął
cichszym głosem. — Tylko Tenebris robi swoje. Czyli nie przejmuje
się niczym.
Nie wyglądało to za dobrze. Księżniczka nadęła policzki,
udając, że się nad tym zastanawia. A nawet nie musiała udawać.
Tylko jakim cudem ona niczego nie zauważyła?
Od jak dawna to trwa?, pytała siebie w myślach. Czyżby
od Rady Światów? Czy wcześniej?
Uświadomiła sobie, że miała coraz więcej problemów. Jeśli
wszyscy się zbroili, trudniej poszukiwać się będzie Kryształu
Soldenu, a co za tym idzie, straci więcej czasu.
Westchnęła ciężko, zerkając na Kolena.
— Dziękuję, wuju, za informacje — odezwała się, tak
modulując swój głos, żeby nie dało się nic z niego wyczytać. —
Na nas już też pora. Straże! Odprowadźcie oskarżoną do
Yesiquetrum. Księgę również – w końcu to jakiś dowód.
Podporucznik chciał już zareagować, ale zamarł, widząc
zdecydowane miny księżniczki i majora. Skłonił się, mówiąc
cicho „Tak jest” i wyszedł wraz z eskortą z pomieszczenia.
Cuido otwierał usta, jednak nie powiedział nic. Zmarszczył tylko
brwi. Nie miał zbytnio zadowolonej miny.
Izis pożegnała się z wujem, a potem podążyła za żołnierzami,
dziękując w duchu, że nie padło więcej pytań, a jej sekret był
na razie bezpieczny.
Po krótkiej chwili dogonił ją Kolen. Widać było, że był
trochę zły, ale jednocześnie też rozbawiony, co dawało ciekawy
efekt.
— Kazałaś, pani, Sekiny ukraść książkę? — zapytał
ostrożnie.
— Dziwisz się majorze? To prawo jest takie dziwne i raczej w inny
sposób nie dało się go obejść.
Dziewczyna założyła ręce za plecami, przyjmując pozę poważnej
damy.
— W ten sposób nikt nic nie podejrzewa — dokończyła po chwili
wahania.
— Ale za to Sekiny ma traumę na całe życie, pani.
Przez chwilę szli w milczeniu, ponieważ Izis nie miała ochoty
odpowiadać. Słychać było tylko stukot ich butów na posadzce.
— Mieliśmy dużo szczęścia, prawda?
— Tak, majorze. I powinniśmy za to dziękować.
~*~
— To jest
fatalny pomysł.
—
Pesymistka z ciebie, Kowalska.
— To się
może udać.
— I tak
uważam, że to głupie.
— Ale
mamy szansę...
—
Upokarzające.
— A masz
lepszy plan, Kowalska?
— Tak.
Wyrzucenie was przez okno.
— To nie
jest plan. To jest...
— Kusząca
alternatywa, agencie Davis.
— Czyli
robimy to.
— Nie! Ja
się nie zgadzam, Ramon!
— Jest
dwa do jednego, przykro mi.
— Nie ma
mowy.
—
Przegłosowane.
— Wcale.
Nie.
— Agencie
Davis, pozwalam ci ją zakuć.
— Już
nie żyjesz, Ramon.
— Nigdy
nie czułem się bardziej żywy.
Testeo uśmiechnął się nieco nieprzytomnie do siebie. Zdjąwszy
słuchawki z uszu, wyłączył urządzenie. Czyli dotarła
bezpiecznie na Ziemię. Tym razem udało mu się otworzyć portal w
dobrym miejscu. Ale kto wie, co będzie następnym razem?
Otarł pot z czoła. Wciąż nie wrócił do końca do siebie po
podwójnym otwarciu przejścia. Zwłaszcza że Ziemię i Jesubis
dzieliła ogromna odległość. Pobranie wystarczającej energii
magicznej, by w ogóle stworzyć takie zagięcie, już samo w sobie
było wykańczające, a co dopiero utrzymanie go otwartego.
Spojrzał po zawalonym rzeczami pokoju. Machnął ręką, a
wszelakie sprzęty pogasły. Mimo wszystko był zadowolony z siebie,
po raz kolejny obliczył wszystko poprawnie. Huel dzięki temu będzie
mógł popracować nad nowym wynalazkiem. Który, notabene, bardzo
się Testeo przyda; przynajmniej tak stwierdził, oglądając na jego
projekty. Niezwykłe oczy nastolatka popatrzyły z uwagą na trzymany
przedmiot.
Jest idealny, pomyślał. Potem potrząsnął głową,
czując, że myśli zaczynają mu się plątać.
Wstał w podłogi i się przeciągnął. Przy tym lekko się
zatoczył, więc musiał podeprzeć się o biurko.
Nagle, jedno z urządzeń zamigotało, a towarzyszyła temu krótka
melodyjka. Nastolatek przez chwilę był zdezorientowany, potem
jednak gwałtownie spróbował doprowadzić się do porządku, by
nikt się nie zorientował, co zrobił. Przez to jego włosy jeszcze
śmieszniej sterczały na wszystkie strony. Miał szczęście, w
dzień Szkoły Życia głównie w stolicy otwierano portale i wszyscy
byli tak podekscytowaniu wysyłaniem młodzieży w kosmos, że nikt
nie przejmował się innymi przejściami.
Testeo pstryknął palcami i wyświetlił się hologram kobiety o
surowej minie. Wyglądało to trochę podobnie do czatu wideo, lecz
bez telefonów, kamerek, mikrofonów. Po prostu pojawił się obraz,
z którym można było rozmawiać, jakby dzwoniąca osoba była w tym
samym pomieszczeniu.
Wysłuchał, co kobieta miała do powiedzenia, parę razy odpływając
myślami. Pragnął znowu pogrążyć się w obliczeniach, jednak
niestety nie mógł. Westchnął w duchu i, zanim się rozłączył,
rzucił tylko:
— Idę, matko.
Popatrzył jeszcze raz na międzywymiarowy podsłuch, wsunął go do
kieszeni marynarki i wyszedł z pokoju.
~*~
Laura mamrotała coś do siebie pod nosem z niezbyt zadowoloną
miną. Mówiąc o planie ewakuacji, nie myślała, że wszyscy
potraktują to tak dosłownie. Nie o taką Polskę walczyła! Czy tam
Niderlandy, bo w tym miejscu aktualnie przebywali.
Kajdanki boleśnie wbijały jej się w nadgarstki, a ręce miała
nieprzyjemnie wykręcone do tyłu. Żeby wszystko uczynić jeszcze
bardziej wiarygodnym, poświęciła się, zarabiając zadrapanie na
twarzy. A bardziej charakteryzację, do zrobienia której nieco
swojej krwi użyczył Matthew.
— Długo jeszcze? — syknęła przez zaciśnięte zęby, starając
się zupełnie nie ruszać ustami.
— Jeszcze trochę. — Bardziej wyczuła cichą odpowiedź
Raymonda, niż ją usłyszała, kiedy tak ją prowadził.
Za nimi wędrował Matthew z ponurą miną i karabinem przewieszonym
przez ramię. Skądś wytrzasnął mundur napastników, co do
szczegółów – Laura wolała ich nie znać. Zadowoliła się
wyjaśnieniem, że po prostu przygarnął bezpański uniform, a nie
jak Raymond, wziął go od zakładnika. Ona jako jedyna wciąż miała
na sobie strój WOfAC, jako że grała tymczasowego więźnia, dopóki
się stamtąd nie wydostaną. Co, miała nadzieję, powinno nastąpić
dosyć szybko. O ile nie będzie żadnych komplikacji.
Przed opuszczeniem bezpiecznej kryjówki, Ramon skonsultował
wszystko z Mayleen. Nie chcieli przecież zginąć, bo ktoś
przypadkiem pomylił ich z napastnikami.
— Dobrze by było, Kowalska — Matthew zaczął ją instruować
cichym głosem, stłumionym dodatkowo przez kominiarkę — żebyś
próbowała się wyrwać. I, jak to masz w swoim zwyczaju, próbować
nas walnąć.
— Nic trudnego. — Przewróciwszy oczami, szarpnęła się mocno.
W rezultacie i ona i Raymond polecieli na podłogę, jako że chłopak
nie był przygotowany na nagły ruch.
— Ale nie tak mocno. — Matthew stanął nad nimi i tknął ją
stopą w ramię.
Przekrzywił głowę, zapewne zastanawiając się, co z niej
wyrośnie. Dziewczyna zaś, jeśli to w ogóle było możliwe, miała
jeszcze bardziej niezadowoloną minę niż przedtem. Niezdarnie
próbowała się podnieść, co było dosyć trudno, zważywszy na
skute ręce. Dodatkowo utrudniał to fakt, że przez chwilę był na
niej agent Davis, który szybko jednak skoczył na nogi, cały
czerwony na twarzy. Jednak w końcu dwaj mężczyźni zlitowali się
na nią, pomagając jej wstać.
— Mówiłam wam już kiedyś, jak bardzo was nienawidzę? —
syknęła, uśmiechając się sztucznie.
— Jakieś pięćset razy, Kowalska?
— Super. To wtedy będzie pięćset pierwszy raz.
— A może tak skupimy się na zadaniu? — przerwał im Raymond,
oglądając się dookoła. — Kamery nie będą nie działały
wiecznie. Patrole też raczej nie zrobią sobie nagle godzinnej
przerwy. I jeśli się nie ruszymy, to jest wiele większe
prawdopodobieństwo, że wpadną na nas akurat wtedy, kiedy będziemy
na to zupełnie nieprzygotowani.
— Łaaaaał, matematyk nam się trafił — rzuciła Laura i zaraz
spuściła wzrok pod oskarżycielskim spojrzeniem Ramona.
Poczuła nagłe wyrzuty sumienia, przypomniawszy sobie słowa Testeo
o grze.
Możliwe,
że miał rację. Od kiedy ja się stałam taka uszczypliwa?
Wzruszyła jednak ramionami na te rozmyślania, gdy ich
dziwna delegacja szła korytarzem placówki. Przez chwilę pomyślała
o zakładnikach. Niby Matthew coś wspominał, że Tommy i Pedro się
mieli zająć ich odpiciem, a Jolana w planie miała dołączenie do
nich. Oby tylko tym razem zrezygnowała z tej swojej gumy, bo raz-dwa
wszystkich nakryją.
Byłaby tak dalej głowiła się nad różnorakimi zagadnieniami,
niefortunnie coraz dalej oddalając się od rzeczywistości, gdy
poczuła, jak ucisk na nadgarstkach się rozluźnia. To Raymond
ukradkiem rozpiął kajdanki, cały przy okazji się spinając.
Spojrzawszy przed siebie, poczuła, jak serce jej zaczęło szybciej
bić. W ich kierunku wędrował sobie oddział napastników, a ich
miny, przynajmniej tak wnioskując po odsłoniętych fragmentach
twarzy, nie sprawiały wrażenia, że są przyjaźnie nastawieni.
Idący bardziej z przodu uniósł dłoń i towarzyszący mu ludzie
się zatrzymali.
— Co tu robicie? — zapytał gniewnie.
Laura wodziła spojrzeniem od agentów do terrorystów. Czy jak ich
tam Mayleen określiła w tej swojej przemowie. Zastanawiała się,
czy to byłby dobry moment na wyrwanie się i pokazanie tym nędznym
kreaturom kto tu rządzi.
Nie!
Potrząsnęła
głową. Przestań z siebie robić
nie wiadomo jaką heroskę. Nie dasz im rady sama i w głębi ducha
doskonale o tym wiesz.
Ale no. Ich
jest tylko siedmiu. SIEDMIU! Co to za problem?
Duży
problem. Mają broń. A broń STRZELA, geniuszu.
To ich
walnę krzesłem.
Jej podświadomość nagle zamilkła jak porażona genialnością i
prostotą tego pomysłu. Szkoda tylko, że w pobliżu nie było
żadnego krzesła, które by się nadawało zarówno do powalenia
ludzi, jak i tytana. A szkoda, bo Laura naprawdę miała ochotę to
zrobić, chociażby po to, żeby móc zobaczyć ich zdumione miny.
— Złapaliśmy szpiega. — Na pytanie odpowiedział Raymond, a
dziewczyna poczuła, jak po plecach przeszedł jej dreszcz. Głos
chłopaka brzmiał tak... ostro. Obco. Nieprzyjemnie. Jak nagłe
trzaśnięcie biczem, którego się po nim nie spodziewała.
W ostatniej chwili opanowała chęć odwrócenia się w jego stronę.
Zesztywniała tylko, a serce podeszło jej do gardła, gdy przywódca
tamtych zmrużył oczy. Matthew stanął ramię w ramię z Raymondem,
stanowiąc wsparcie. Ale co to było za wsparcie, jeśli była ich
zaledwie trójka przeciwko siedmiu.
— „Złapaliśmy szpiega”, słyszeliście? — Odwrócił się
do reszty. Tamci za to w odpowiedzi chwycili mocniej broń, nie
odpowiadając ani słowem. Ten co, przemówił, skierował na agentów
lufę karabinu. — A może mi powiecie, jaki jest kod, gdy
nakryjecie szpiega?
Laura przymknęła oczy, przeklinając w myślach. Ich życie
wisiało na włosku przez jakieś głupie szyfry. O ile to nie było
podchwytliwe pytanie i tak naprawdę żadnego kodu nie było. Ręka
jej drgnęła, ale uświadomiła sobie, że Raymond zabrał jej broń,
by wypaść bardziej wiarygodnie. Poza tym powinna wciąż grać
zakładnika, a nie porywać się z motyką na słońce.
— Kod? — odezwała się z uśmiechem, za co zarobiła niezbyt
przyjemne szturchnięcie od Raymonda. Najwyraźniej w ogóle nie
miała się odzywać. — Wciąż używacie przestarz...
Nie dokończyła, musiała przerwać, bo Matthew ją spoliczkował.
Zapiekło, aż jej łzy napłynęły do oczu, chociaż była pewna,
że nie włożył w to całej swojej siły. Ale musiało to przede
wszystkim wyglądać realistycznie.
— Nie masz prawa głosu — uciął krótko mężczyzna, gdy tylko
wytarł dłoń o swój mundur.
Laura wyszczerzyła złowieszczo na niego zęby, obiecawszy sobie w
duchu, że jeszcze się za to zemści. Nie wiedziała dokładnie
kiedy, ale wiedziała, że to zrobi.
— No więc? — U pytającego dawało się już wyczuć pierwsze
oznaki niecierpliwości, a oni nie mogli już dłużej grać na czas.
Spojrzeli po sobie, dodając sobie otuchy i jednocześnie bezgłośnie
konsultując między sobą atak. — Tak myślałem. Nie ma kodu, bo
wszystkich złapanych powinno się od razu eliminować. Ogn...
W tym momencie Matthew odrzucił karabin, chwytając za swój
wysłużony, dobrze znany pistolet i posłał kulkę w kierunku
mówiącego. Laura nie wiedziała, co mu strzeliło do głowy, jako
że nie mieli tutaj praktycznie żadnej ochrony, poza samotnym
laboratorium jakieś pięć metrów za napastnikami. Raymond rzucił
prędko dziewczynie jej broń. Całość zajęła im krótką chwilę,
ale w tym czasie atakujący już zdążyli chociaż raz wystrzelić.
Laurze zimny pot wstąpił na plecy. Taka sytuacja to była dla niej
nowość. Co innego w końcu ćwiczyć z trenerem, manekinem, a co
innego być pod ostrzałem i nie do końca wiedzieć, co robić. W
przypływie impulsu, zamiast znaleźć dogodną pozycję do
strzelania, ruszyła naprzód, podcinając pierwszą osobę, która
jej się napatoczyła.
Mężczyźni strzelili parę razy i po chwili prędko pobiegli do
przodu, by celowanie było praktycznie niemożliwe, w myśl zasady
„Najlepszą obroną jest atak”. Dziewczyna nie zwracała na nich
uwagi, zbyt zajęta facetem, który najwyraźniej myślał, że
nastolatka nie stanowi żadnej przeszkody. A szkoda, bo może
zobaczyłaby wyważone uderzenia Matthewa, który nie rzucił się na
oślep, a i tak zadawał celne ciosy. Albo Raymonda, który porzucił
wszelakie wyszukane techniki na rzecz bardziej prymitywnych ataków.
Ona zaś analizowała, którą sekwencję teraz użyć. Kopnęła
jednego z półobrotu, by zaraz wpaść na kolejnego. Zamachnął się
na nią kolbą karabinu. Nie zdążyła zrobić uniku i w efekcie
dostała dosyć mocno w głowę, aż jej się mroczki przed oczami
pojawiły. Przewaliła się na podłogę, czując, jak po twarzy
ścieka jej krew – tym razem już nie Matthewa. W tym świetle
miała jakiś dziwny połysk.
Nie miała czasu jednak analizować tego, bo inaczej zapewne po
chwili już wąchałaby kwiatki od spodu. Matthewowi i Raymondowi
walka szła o wiele lepiej. Ten drugi właśnie z pomocą
wytrzaśniętego skądś noża – zapewne zabrał go pokonanemu
napastnikowi – powalił atakującą go kobietę, jedną z dwóch w
tej grupie.
Spojrzał na nią, nie kryjąc strachu na twarzy. Nastolatce krew
szumiała w uszach. Chciała się zerwać, ale jakoś tak powolnie
jej to wyszło. Do tego serce jej biło jakoś tak niespodziewanie
ciężko. Potrząsnęła głową z nadzieją, że mroczki znikną.
Widziała też, jak w zwolnionym tempie osobę, która chciała się
na nią rzucić. Albo celowała w nią. Whatever. W każdym
wypadku jej sytuacja nie przedstawiała się zbyt kolorowo.
Dziewczyna spięła się z sobie, żeby zrobić przewrót, ale nic
się nie wydarzyło.
Mrugnęła, widząc nagle nad sobą agenta Davisa, który podał jej
rękę. Przyjęła ją z wdzięcznością i stanęła niepewnie na
nogach.
— Żyjesz?
— Bywało lepiej — westchnęła i walnęła z pięści pierwszą
lepszą osobę, która jej się nawinęła.
Na nieszczęście, nie był to Matthew.
— Później się tym zajmiemy. Dasz radę walczyć? — W głosie
Raymonda bez trudu można było wyczuć zaniepokojenie.
— Chyba tak. — Nie odważyła się jednak na skinięcie głową,
nie chcąc przy tym zwrócić swojego obiadu. W duchu modliła się,
żeby nie miała wstrząśnienia mózgu. Albo czegoś. Bo nie
wiedziała, czy od uderzenia można dostać tego całego
wstrząśnienia. Była chemiczką, nie biolożką. Tak, nie uważała
na lekcjach biologii, co teraz skutkowało.
Na chwilę się rozdzielili. To już nie było to, co przed chwilą.
Chwyciła pistolet i, zamiast komuś przyłożyć, strzeliła w
kolano, a dłoń dziewczyny lekko drgnęła. Jej mina jasno
odzwierciedlała uczucia nastolatki w tamtym momencie. Nie chciała
ich zabijać mimo wszystko. To mogła nie być ich wina, że znaleźli
się po złej stronie. Przecież to byli inni ludzie, a ona pewnie
nie miała w tej chwili w magazynku pocisków usypiających,
wnioskując po odgłosie wystrzału.
Oparła się o ścianę, a jej towarzysze zajęli się resztą. Gdy
korytarz już był czysty (oczywiście w przenośni), koło niej
zmaterializował się Matthew.
— Pokaż — zażądał, a ona, wyczuwając groźne nuty w
wypowiedzi, nie zaprotestowała, trwając w jakby szoku. Jak ona
mogła zrobić tak podstawowy błąd?! Mężczyzna zaś chwycił
podbródek dziewczyny w dwa palce i odchylił jej głowę. — Aleś
się urządziła.
— Przestań! — syknęła, zmrużywszy oczy. — To nie jest
fajne.
— Ale konieczne — wtrącił się Raymond, stając za plecami i
krzyżując ręce na piersi. Włosy miał potargane, co nadawało mu
wygląd takiego typowego bad boy'a. Brakowało tylko szarej myszki,
która śliniłaby się na jego widok i całego tłumu nienawidzących
go lasek. Czy może raczej na odwrót?
Wyrwała się, rozglądając po pobojowisku.
— Dzięki bardzo za taką konieczność. Nawet jeśli dostępuje
mnie zaszczyt oglądania rany przez Ramona.
— Okej. — Agent zabrał rękę. — Jest całkowicie zdrowa. A
jak nie, zrzucimy odpowiedzialność na Yvonne.
Raymond uniósł tylko brwi, jednak nic nie odpowiedział. Każdy z
nich zdawał sobie sprawę, że nie mogą tutaj dłużej zostać.
Pobiegli razem w kierunku schodów. Na szczęście na nikogo więcej
się na razie nie natknęli. W którymś momencie nawet usłyszeli
syreny, na co Matthew jeszcze bardziej przyspieszył, zachowując się
jak sportowiec, który do tej pory oszczędzał siły.
Młodszy agent zrównał się z Laurą.
— Słuchaj — rzucił lekko zmęczonym głosem. — Podpatrzyłem,
jak walczysz. Gdzie się uczyłaś?
— Nigdzie... konkretnie... — musiała przerwać na wzięcie
oddechu. Ten dzień zdecydowanie trwał zbyt długo. Chciała już
położyć się w ciepłym, wygodnym łóżku i zasnąć. —
Po prostu... nieco trenowałam... w dzieciństwie...
— To widać.
— I co... w związku z tym? — Spojrzała na niego, zmarszczywszy brwi. Nie miała siły na irytację.
— To widać.
— I co... w związku z tym? — Spojrzała na niego, zmarszczywszy brwi. Nie miała siły na irytację.
— Nic, po prostu... To nie
zawsze się przydaje — ściszył głos, by Ramon ich nie usłyszał.
— Po prostu takie akcje są o wiele bardziej prymitywne. I jak
ktoś, na przykład w walkach ulicznych, próbuje używać
wyspecjalizowanych technik, pierwszy ginie.
Laura prychnęła. Ależ nauka!
Przecież nie zamierzała brać udziału w bójkach. No, nie takich
prawdziwych przynajmniej, takich podczas ustawek kiboli. Co innego te
w szkole, kiedy ktoś by jej podpadł. Raymond spojrzał na nią
badawczo.
— Po prostu o tym pamiętaj,
okej?
— Jasne, jasne. — Wpadła na
schody i gestem pokazała mu, żeby szedł przodem.
Po krótkiej chwili wypadli na
dach. Chłodne powietrze otoczyło dziewczynę, a ona ujrzała
wschodzące słońce. Poczuła niewyobrażalną radość. Dopiero
teraz dopadł ją lęk o własne życie. Przecież wtedy, gdyby nie
agent Davis to...
Nie,
nie myśl o tym, ucięła
krótko, zaciskając powieki. Uświadomiła sobie wszelakie
konsekwencje. Jak zwykle po fakcie.
Ale wyszli z tego cało. I tylko
to się liczyło. A pretensjami od Mayleen pomartwi się później.
Wyszczerzyła się do swoich towarzyszy, patrząc, jak zniża się ku
nim helikopter.
Udało się. Pierwsza prawdziwa
misja była za nią.
Przeżyła. I tylko to się
liczyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz